AdamPL napisał(a)
Jak widać po UW też można być kretynem.
Bo studia może skończyć ktoś, kto wprawdzie liczy całki dziesiątego stopnia w pamięci, ale nie rozumie koncepcji programowania obiektowego.
Na studiach (nawet inżynieryjnych) głównie są ogólniki i teoria. Kupa matmy, fizyki, której głównym celem jest odsianie nadmiaru pierwszoroczniaków. Do tego odchamiacze i inne przedmioty raczej nieprzydatne w pracy informatyka (może się mylę, bo jeszcze niedoświadczony jestem). Inżynieria oprogramowania tłuczona kilka semestrów, która niewiele daje, bo jest to raczej zagadnienie, które można poznać w praktyce pracując w jakimś zespole. Na wykładach można jedynie wkuć jakieś definicje i skróty. Albo "podstawy inżynierii systemów", na których zamiast nauczenia, jak dobrze zaprojektować system wykładana jest historia cybernetyki oraz "jak z nauk monodyscyplinarnych powstały interdyscyplinarne".
Kolejna sprawa - kadra. Są prowadzący, którzy potrafią przekazać wiedzę i tacy, którzy potrafią uśpić salę. Wielu mówi nie na temat, ciągnie jakieś dygresje w nieskończoność, a potem wymaga encyklopedycznej wiedzy na egzaminach. U jednych trudny przedmiot można zaliczyć bez problemu, inni tak maglują niby banalne zagadnienie, żeby wszystkich studentów uwalić.
Ponadto na studiach uczą podstaw programowania, algorytmów, struktur danych, itp., a czy są to rzeczy współcześnie przydatne? Przecież takie rzeczy jak sortowanie, przeszukiwanie łańcuchów, stosy, kolejki jest wbudowane we współczesne języki programowania. A namiętność do tłuczenia tych rzeczy przez prowadzących zajęcia jest godna podziwu.
Na studiach nie pozna się dobrze żadnej technologii, można tylko pochwycić trochę wiedzy z różnych dziedzin.
Dlatego jest kilka względów, w których uczelnie prywatne są "lepsze" (oczywiście nie wszystkie). Mniejsze obciążenie matematyką, fizyką, itp. Dzięki temu ktoś, kto się zna na programowaniu nie wyleci, bo ma problemy np. z równaniami różniczkowymi.
Uczelnie prywatne nie muszą trzymać etatów dla podstarzałych profesorów, których rozwój zakończył się jakiś czas temu, a teraz lubią bredzić od rzeczy, a tacy często się zdarzają. Tutaj może prowadzić wykład "tylko" magister, który za to jest świetnym specjalistą i dydaktykiem, a przy tym wie o czym mówi, bo pracował nad tym w praktyce, a nie tylko teoretyzując na dany temat.
Mniej pierdół na studiach daje więcej czasu na rozwijanie własnych zainteresowań i naukę poza szkołą. Jeśli człowiek jest ambitny i robi nie tylko to, czego wymagają na uczelni, to na pewno bardziej zaprocentuje niż setki nieprzespanych nocy i dyplom z państwowej uczelni o wieloletniej tradycji. Zwłaszcza w branży, w której jest niedobór specjalistów, a nie ludzi z dyplomami.