Robienie prania to moment idealny na rozważania filozoficzne nad całym życiem, więc tym razem postanowiłam podzielić się przemyśleniami na temat ekologicznego aspektu tej jakże przyziemnej czynności.
Mam w domu całkiem nowe dwie pralki - moją budżetową i małą Amicę, a u rodziców stoi konkretniejszy Bosh. Z założenia i chyba z okazji jakichś tam eko-wymogów są wodooszczędne. Efekt tego taki, że jeżeli je zostawić samym sobie, to piorą na sucho kiedy włoży się o te kilka skarpetek więcej. Nawet przy połowie bębna płyn/kapsułka nie mają jak się spienić, a pody nawet nie zawsze dają radę się rozpuścić i zostawiają swoje rozciągnięte zwłoki na ubraniach. Sprawę załatwiam tak, że po prostu otwieram szufladę na płyn zmiękczający i dolewam te 5-8 litrów. U rodziców jest jeszcze bardziej 'wodooszczędnie'. Tam trzeba dorzucić co najmniej 10 litrów ekstra, ale najlepiej 15.
Próbuję znaleźć sens tej wodooszczędności i nie bardzo mi się to udaje. Albo pierzemy za jednym podejściem max trzy ciuchy i wychodzi 5 kolejek, co jest marnowaniem prądu, czasu i środków do prania albo pakujemy więcej i dolewamy całkiem sporo wody, w dodatku często przelewając/rozlewając. Z poprzednią, chyba pełnoletnią pralką nie było takich problemów. Według mnie wariactwo. A według Was? :)
tak - teraz się okaże, kto umie w pranie, a kogo obsługuje żona/mama/babcia/inny członek rodziny
:P