Za granicą nie pracuję. Odpowiem na bazie tego, że robię w międzynarodowej korporacji, gdzie po angielsku zarówno się pisze (dokumentacje/specyfikacje techniczne, maile z klientami i managementem), jak i mówi (czy to na żywo -- my jedziemy do nich lub oni do nas -- czy przez telefon; w sumie tak dziś, jak i wczoraj miałem dłuższą rozmowę projektową po angielsku).
A tak na marginesie, miałem pewien dziwny okres, w którym przymierzałem się do studiowania filologii angielskiej :P.
Rev napisał(a)
Ja w gruncie rzeczy posiadam dość dobrą znajomość angielskiego pisanego (czytanie zwykłej beletrystyki nie jest żadnym problemem, polecam tak swoją drogą czytanie książek w oryginale :)), mniej miałem doświadczenia w normalnej rozmowie (nie liczę filmów i seriali).
(@Wibowit również)
Szkopuł w tym, że rozumienie ze słuchu nie musi jeszcze o niczym świadczyć.
Troszkę to dziwne, ale tak już jest. OK: umiesz bez problemu czytać dokumentację i specyfikę po angielsku, a także rozumieć to, co się do Ciebie mówi. Ale to jeszcze nie znaczy, że umiesz pisać lub mówić choćby na zbliżonym poziomie.
Nie mam zielonego pojęcia, jak jest w Twoim przypadku, Rev, więc nie osądzam, ale zauważyłem taki właśnie brak korelacji tak wśród współpracowników, jak i kandydatów starających się o pracę u nas (na rozmowach kwalifikacyjnych sprawdzamy również angielski). Wszyscy bez wyjątku rozumieją jeśli nie wszystko, to prawie wszystko, szczególnie jeśli jest poprawnie napisane/powiedziane. Natomiast z mówieniem i pisaniem jest zwykle wyraźnie gorzej. Na rozmowach kwalifikacyjnych zdarzają się przypadki, gdy ktoś rozumie wszystko, co się do niego mówi, a sam potrafi odpowiedzieć tylko urywanymi zdaniami (i przez to niestety nie zostaje się u nas pracownikiem). Stres na rozmowie na pewno robi swoje, ale ciężko nim wytłumaczyć aż taką rozbieżność: rozumiem prawie wszystko, nie mówię prawie nic.
Jeśli chce się pracować po angielsku, z angielskim teamem, trzeba mieć przynajmniej komunikatywną znajomość czynną języka. Bierna (czytanie/słuchanie) to za mało, bo każdemu się przychodzi w końcu w jakiejś sprawie wypowiedzieć. Idealnie nie musi być, ale musi być komunikatywnie. W gruncie rzeczy, niewiele osób potrafi dobrze pisać, nawet po polsku. Więc do większych pisanych tasków my na przykład przydzielamy osoby, które lepiej się do tego nadają lub które chcą się podszkolić.
Rev napisał(a)
Połowę słów wymawiał tak, jakby je przeczytać na sucho po polsku. Jakoś mnie to zdziwiło, ale później się okazało, że to w gruncie rzeczy bardzo dobry pomysł ;). Nie przesadzać, nie próbować mówić z angielskim/amerykańskim akcentem, bo wychodzi z tego papka, którą ciężko zrozumieć.
Mi cała ta akcja śmierdzi raczej tym -- choć strzelam na oślep -- że kolega po prostu mówił niepoprawnie. Nawet wtedy, gdy się przykładał. No chyba że usiłował wprowadzić jakiś naprawdę wymyślny akcent w rodzaju arystokratycznego brytyjskiego lub południowo-redneckowo-amerykańskiego. Takie coś może i faktycznie może i ciężej zrozumieć obcokrajowcom niż słowiańską wymowę.
Ale IMHO najlepiej jednak użyć wymowy może i prostej i sztucznej, ale z grubsza przynajmniej poprawnej. Mi najlepsza pod tym względem wydaje mi się wymowa w stylu amerykańskim (ale nie południowym), bo po prostu ludzie są z nią osłuchani poprzez filmy czy piosenki. No i nie opuszcza się aż tylu liter ;). Z drugiej strony, dla niektórych może być mylące, że "iPod" wymówimy prawie że przez /a/ w środku, a "iPad" z kolei bardziej przez /e/. Wymowa tych samogłosek jest chyba logiczniejsza w (relatywnie) nowoczesnym angielskim, gdzie /a/ wymawia się zwykle podobnie jak polskie /a/.
Wracając do kolegi i wymowy "tak, jakby je przeczytać na sucho po polsku". Zdecydowanie nie uważam tego za dobry pomysł. Zauważ, że w angielskim niemal w ogóle nie ma (!) takich zgłosek, jak w polskim. Nawet "n" wymawia się inaczej. Porównaj por. ang. "noun" i pol. "narty". Wymawiając angielskie "n" opieramy język na górnych dziąsłach, natomiast w polskim -- dotykamy zębów.
To może bardziej kwestia brzmienia, ale ludzie, którzy wymawiają identycznie niesławną parę słów "bitch" oraz "beach" robią po prostu poważny błąd i w zasadzie uniemożliwiają zrozumienie siebie, bo te dwa wyrazy powinny być bardzo łatwe do odróżnienia. Podobnie jest z wymową przymiotnika "Polish" (polski) oraz czasownika "polish" (polerować). Wyrazy te powinny być wymawiane zdecydowanie odmiennie, tymczasem bardzo dużo Polaków wymawia "Polish" dokładnie tak jak "polish", a że wyrazu tego przychodzi nam używać dość często, to łatwo o tragedię ;-).
Spotkałem się z historiami, gdzie ktoś dorabiając (nie jako programista) na Zachodzie w mieszanym narodowościowo teamie twierdził, że Polacy jednak mówią najlepiej po angielsku, bo ci z kraju X to jakoś tak dziwnie, a ci z Y to z kolei sztucznie i ciężko ich zrozumieć. Sęk w tym, że skoro koleś sam był Polakiem, to normalne, że typowo polskie błędy wymowy mu akurat pasowały -- w rzeczywistości Polacy wcale nie mówili tam lepiej od innych.
edit:
A, jeszcze może sam o sobie... Mi się mówiony angielski też zaśmiardł. Przez kilka lat prawie nic nie mówiłem po angielsku. Pisałem też mało. Po kilku miesiącach w obecnej pracy i dosłownie kilku parudniowych sesjach z mówieniem po angielsku poziom znacznie wzrósł. Więc o to bym się nie martwił. Jeśli ktoś coś zapomniał, to dość szybko się ogarnie. Nie twierdzę też, że mówię wyjątkowo poprawnie. Przeciwnie -- bywa dość często, że chce mi się rzygać słysząc własne błędy. No, prawie. Ze zrozumieniem mnie jednak chyba obcokrajowcy nie mają problemu, a prowadzę też nieraz dłuższe prezentacje projektu, pomagam przy negocjacjach, analizach etc. Choć pracuję raczej z ludźmi, których angielski jest dobry. Ale wieeelu z nich nie ma akcentu nawet zbliżonego do idealnego (nie mówię oczywiście o native speakerach).