Jakiś czas temu zaczepił mnie na Linkedin rekruter z ofertą na DevOpsa do pewnej amerykańskiej firmy w Krk (żadne korpo, raczej średniej wielkości firma). Nie jestem specjalnie zainteresowany tradycyjną pracą 8h, ale powiedział że są elastyczni, da się z nimi dogadać na nietypowe godziny itp. no i praca zdalna 100%, więc dałem się zbałamucić ;). Rekrutacja jak do jakiegoś Googla. Cztery etapy. Najpierw rozmowa z HR z kimś ze Stanów. Miło i sympatycznie. Powiedziałem, że rzeczą która przekonałaby mnie do pracy u nich byłby 6 godzinny dzień pracy i praca w godzinach popołudniowych (czasu polskiego, czyli ich business hours). Rekruter wyraził zrozumienie dla work-life balance, powiedział że zapisuje to sobie. Padło też oczywiście pytanie o stawkę i odpowiedź też sobie zapisał. Kilka dni później rozmowa techniczna. Pytania o poprzednie projekty, doświadczenie. Gładko poszło. Potem dostałem zadanie do zrobienia w domu. Według nich na kilka godzin, chociaż mi zajęło kilkanaście. Ale nie narzekam, bo było interesujące :). Kolejna rozmowa techniczna, na której przepytywały mnie 4 osoby, z różnych działów firmy. Omówienie rozwiązań zastosowanych w zadaniu + pytania o sporo konkretnych technicznych zagadnień. W końcu dostałem informację, że feedback po wszystkich rozmowach jest pozytywny, chcą mnie zatrudnić i już tylko ostatnia rozmowa z kimś z polskiego biura w celu omówienia warunków współpracy. Manager polskiego oddziału zaczął od zachwalania nowego biura, do którego wszyscy pracownicy wrócą po pandemii, no ale halo, miała być praca 100% zdalna. Lekkie zdziwienie i mówi "to jeszcze porozmawiamy o tym później". Stawka (ta sama którą podałem na pierwszej rozmowie) też chyba nie wzbudziła entuzjazmu. No a jak przypomniałem się z tym 6 godzinnym dniem pracy, to gość szybko zakończył spotkanie, mówiąc że ok, nie ma sprawy, odezwą się w poniedziałek... po czym wszelki ślad po nich zaginął. Nikt już się ze mną nie skontaktował.