Cześć.
Jakie macie podejście do podawania kwoty podczas rozmowy o podwyżkę? Czy zawyżacie to ile chcielibyście dostać, aby było z czego schodzić? Jeśli tak to o ile, 10-15%?
Jak u Hitchcocka - najpierw trzęsienie ziemi, a potem napięcie powinno narastać
Jak ja to robie - szukam rynkowych widelek, nastepnie pytam sam siebie jakie pieniadze mnie zadowola i czy w ogole zapracowalem na ta podwyzke? Jesli w moje opinii jest roznica miedzy tym ile mam, a ile powinienem, to dorzucam do tego troche - na potrzeby negocjacji i podczas rozmowy po prostu rzucam kwote oraz wyjasniam dlaczego w moim odczuciu zapracowalem na ta podwyzke. Innymi slowy ustalam kwote "wywolawcza", swoje minimum, a do tego "moralne" uzasadnienie.
Generalnie okreslanie "o ile procent wiecej wolac" czy domaganie sie cyklicznych wzrostow za tzw staz - uwazam za podejscie mocno juniorskie. Nie mowie tu o rzeczach typu inflacja, ale o postawie - pracuje dwa lata - to juz mi sie mid nalezy i 10k! Jak ktos sobie dobrze radzi, to mozesz miec te 10k i po roku. Kazdemu wedle zaslug.