Wspominacie ciągle o tej prywatnej służbie zdrowia, a ich jedyny cel to zarabiać na Tobie, g**no ich obchodzi Twoje zdrowie, grunt żebyś kasę przynosił, a jak za dużo będziesz chorował to Ci podniosą składkę lub przestaną pokrywać koszty Twojego leczenia ;)
A mnie g** obchodzi ile na mnie zarabiają, tak jak nie interesuje mnie marża na chlebie w sklepie pod domem. Interesuje mnie to, że jest pod domem i ma miłą obsługę.
Korzystałeś kiedy z prywatnej opieki zdrowotnej? To jest naprawdę inna historia. Na wizytę nie czekasz dłużej niż 24h. Badania też bez kolejek, wyniki można sobie przez internet odebrać. Najważniejsze jednak jest to, że gdy wchodzę do mojej przychodni uśmiechnięta pani pyta mnie, w czym może pomóc. Taka pierdóła.
Dla kontrastu przemiłe recepcjonistki z publicznej przychodni "Kołobrzeska" (pozdrawiam!) chodzą z głowami spuszczonymi w dół, byle cię broń boże nie zauważyć. Możesz stać i stać i stać przy ladzie i nikt do ciebie nie podejdzie. Jeśli chcesz by zwrócono na ciebie uwagę musisz odchrząknąć swoje "przepraszam", "przepraszam bardzo!", "przepraszam, że żyję, ale czy mogłaby mi pani odpowiedzieć na jedno cholerne pytanie?". Każda na twarzy ma napisane, jak bardzo cię nienawidzi. Ogólne wrażenie z obsługi w publicznej przychodni - musisz prosić o wizytę, streszczać się w trakcie i wypierdalać jak najszybciej.
Płacę za jakość obsługi, groszowe pieniądze z resztą w porównaniu do NFZ. Z NFZ nie miałam fizycznie możliwości korzystać, bo np. do ginekologa kolejka była na 4 miesiące a receptę wypisują tylko na 3. To co ja mam przez ten miesiąc przerwy zrobić? Musiałam i tak chodzić prywatnie.
Teraz jestem ubezpieczona prywatnie od trzech miesięcy i zdąrzyłam skorzystać z usług więcej razy, niż normalnie z publicznych w ciągu roku. Nie dlatego, że nagle hipochondryczką zostałam, tylko dlatego, że na wizytę czekam maksymalnie 24h, zamiast usłyszeć, że w tym roku zapisy już się skończyły. Oceniam, że mi się to opłaca.
edit: Musze jeszcze dodać, bo przedwczoraj mi właśnie wyrwano zęba. A z tym zębem historia zaczęła się tak:
Zaniedbałam zęba, przyznaję. Bałam się iść do dentysty, po gówniarsku normalnie się bałam. To były czasy gdy w McDonaldzie jeszcze pracowałam, dużo się pracowało, mało się spało i tym sobie tłumaczyłam, że się zębem nie zajmuję - brak czasu. W końcu jednak ból dał o sobie znać i zmusił mnie do rejestracji. Już 3 miesiące później trafiłam na wizytę.
W mojej nieprofesjonalnej opinii ząb już wtedy nadawał się do wyrwania. Siódemka (więc ósemki nadeszły by wkrótce) z dziurą wielkości małego palca - w zasadzie została tylko obwódka z zęba, a w środku było wyżarte. Dentystka jednak nie pytała mnie o zdanie, tylko przystąpiła do borowania. To był pierwszy raz, gdy poczułam ból u dentysty i od tej pory podskakuję na dźwięk wiertła - pojechała mi borowidłem po korzeniu, no ból po prostu niesamowity (znieczulenie niby było, ale chyba nie takie jak trzeba).
Dobra, poczyściła sobie, poczyściła, przychodzi do zalepiania plombą. Pyta mnie, czy ma być światłoutwardzana. Ja bez grosza byłam, więc mówię, że nie. W odpowiedzi westchnięcie i wywinięcie oczu. Po skończonym nakładaniu to już było z tekstem "no już już, samo zastygnie" i zostałam wypchnięta niemalże z gabinetu z niezaschniętą jeszcze plombą. Ostatecznie plomba była zrobiona tak, że nieustannie raniła mi policzek (ostry kant).
Rok później plomba wypadła a razem z nią pół zęba (w pionie się uciepał). Okazało się, że genialna pani dentystka niespecjalnie dokładnie oczyściła zęba, więc zakażenie pod spodem dziarsko się rozwijało dalej.
No to co, znowu się rejestrujemy. Tym razem czekałam na wizytę 4 miesiące, przezornie zapisałam się do całkiem innej dentystki, bo tamtej się już normalnie bałam na amen (że mi krzywdę zrobi).
Przychodzę na wizytę, pani mi zagląda i mówi, że możemy wyrwać albo możemy leczyć korzeniowo. Wtedy już miałam mocno postanowione, że nie chcę tego kalekiego, pokawałkowanego zęba i poprosiłam o wyrwanie. Kobita wysłała mnie na rentgen, gdy wróciłam 15 minut później ze zdjęciem stwierdziła, że czas się skończył i że na następnej wizycie się tym zajmiemy. I żebym przyszła się zarejestrować w styczniu, bo już mają limity skończone -_-'
Więcej tam nie poszłam tylko zdecydowałam się na prywatnego chirurga stomatologa. Przyjął mnie od ręki. Wyrywanie zęba to nic przyjemnego (myjcie zęby -_-), ale teraz bardzo się cieszę, że powierzyłam to zadanie w ręce profesjonalisty. Bólu - zero. W oczekiwaniu na wejście znieczulenia dentysta zabawiał mnie rozmową o Jarocinie i zespołach metalowych. Gdy schodziłam z fotela wskazał krzesełko z tekstem "posiedzi pani sobie chwilę, bez pośpiechu".
Także jeszcze raz - to o podejście do człowieka chodzi przede wszystkim. Dentystka z "Kołobrzeskiej" chciała się mnie pozbyć jak najszybciej, to i zrobiła byle jak. A że mi tym zrobiła dodatkową krzywdę, to już za to nie odpowie. A gdybym już 2 lata temu, zamiast do publicznej służby zdrowia skierowała się do prywatnego lekarza - oszczędziłabym sobie naprawdę dużo cierpienia i bólu, również rwanie zęba trwało by 10 minut, a nie 40 (po takim czasie był już w masakrycznym stanie).