Tu się zgadzam, w zasadzie to nie myślałem, o takich osobach, raczej o specjalistach którzy płacą większe podatki niż pensja w fast foodzie w ciągu roku- w zasadzie nigdy nie przyszło mi do głowy, kształcąc się na Informatyka, szukać pracy, gdzie liczy się prędkość solenia frytek a szczytem ambicji, jest posiadanie karty do robienia zwrotów na kasie.
Profesor Gadacz wyraźnie mówił o uniwersytetach, sam jest filozofem oraz dyrektorem Instytutu Filozofii i Socjologii. Skąd w ogóle pomysł, że chodziło mu o jakichś studentów informatyki skoro nie ma z nimi kontaktu, ich nie naucza i nie zna tych realiów? Kogo w ogóle obchodzą informatycy, którzy stanowią jakiś marny promil?
Tutaj przyznaje racje, ale czy ten system nie ma dawać równych szans? Jeśli ktoś nie pracuje i może za darmo studiować, a ten co pracuje nie może to gdzie tu sprawiedliwość?
Oczywiście! Przecież wszyscy ludzie są równi i każdemu należy się od państwa dyplom za publiczne pieniądze. Na tym polega socjalistyczna sprawiedliwość.
W zasadzie, jak pracuje się ff, to zarabia się na życie (bo nie z zamiłowania), więc pewne ma się poziom taki jak ten co nie pracuje bo utrzymują go rodzice, lub gorszy, więc skoro ktoś musi martwić się, o byt i żeby mieć co na tyłek założyć, to dlaczego jeszcze mu utrudniać życie?
Przecież nie chodzi o utrudnianie czyjegokolwiek życia tylko o jakość kształcenia i marnowanie publicznych pieniędzy. A tak naprawdę, życie takiego studenta-robotnika bez studiów, do których zmusza go presja społeczna, byłoby prostsze.
Tu się zgadzam - problem, jest, ale rozwiązać go można, jeżeli faktycznie będziemy mieli ludzi wykształconych, bo na razie mamy papierki. Kurcze co za myślenie - nie jest problemem, ilość studiujących, tylko to, że mimo, braku wiedzy dostają talon na prace w McDonalds, z pieczątką jakiejś polibudy. To właśnie ta kadra akademicka powinna jednego z drugim uwalić, skoro nic nie potrafią, a nie utrudniać zdolnym naukę, bo potrzebują pracować, żeby mieć co zjeść. Konkretny system weryfikacji wiedzy - a nie, że ktoś po 3 latach potrafi powiedzieć na egzaminie, że IEEE745 zapewnia nieskończoną precyzje i zdaje ...
Nadmiar studiujących jest problemem, o którym kadra naukowa mówi od wielu lat. Niestety system finansowania uczelni działa tak, że uczelnia ma pieniądze za każdego studenta, więc zazwyczaj dziekani temperują zapędy wykładowców chcących robić odsiew. Lepiej to wygląda na uczelniach technicznych i kierunkach ścisłych, gorzej w przypadku nauk społecznych i humanistycznych.
IMHO problem wcale nie jest w tym, że student idzie na full eat, tylko w tym, że pracując na cały etat nie ma najmniejszych problemów z zaliczeniem przedmiotów i skończeniem tych studiów. A to, drodzy 4persi, nie jest winą studenta, tylko wykładowcy właśnie. No może systemu, polityki, władzy czy czego tam jeszcze, ale ja jednak podstawowy problem widzę w tym panu wykładowcy, który daje zaliczenie komuś, kto ewidentnie zaliczenia dostać nie powinien...
Nie, nie wykładowców tylko właśnie polityków. Po tym jak w 1989 upadł komunizm masa ludzi stała się bezrobotna. Kolejne rządy wymyśliły dwa sposoby na statystyczne rozwiązanie tego problemu: posłać starszych ludzi na renty, a młodych na studia. Rencista i student nie figurują wszakże w rejestrach bezrobotnych. Ta polityka zresztą wpisywała się w trendy ogólnoeuropejskie, bo gdzieś tak w połowie lat dziewięćdziesiątych w większości krajów zaczęło się likwidowanie szkolnictwa zawodowego i wysyłanie wszystkich na studia.
Pracujący student po prostu dba o własny tyłek (już pomijając tę drobną kwestię, że potrzebuje też coś zjeść, a maksymalne stypendium naukowe za moich czasów wystarczało na wynajem miejsca w pokoju wspólnym i nic więcej).
Tak, tylko gdyby było mniej studentów, stypendia mogłyby być wyższe.
Więc studenci idą do pracy, nabierać doświadczenie, które już jakieś tam znaczenie ma. A ci, którzy tego nie robią, po 5ciu latach budzą się z ręką w nocniku.
Jakiego niby doświadczenia zawodowego nabiera pedagog w Maku albo socjolog na infolinii?
Poza tym profesor wyraźnie powiedział, że nie chodzi o praktyki potrzebne do zawodu.
Patrząc tak bardziej ogólnie, to mnie strasznie irytuje, gdy ludzie próbują kontrolować mój wolny czas. Jak ktoś jest studentem, to nie znaczy, że sprzedał duszę uczelni... Studenckie imprezy są chyba bardziej naganne, niż praca? Chyba wszyscy się zgodzą, że próba zabronienia studentom imprez jest pomysłem kretyńskim i ingeruje w wolność osobistą. Skoro nie zakazujemy studentom imprezowania, to czemu mielibyśmy im zakazać np. robienia stronek internetowych?
Po pierwsze, praca to nie jest czas wolny.
Po drugie, nie chodzi przecież o naganność zachowania tylko o efekty nieumiejętności godzenia studiów z pracą. I była wyraźna mowa o pracy, do której się chodzi, a nie o zajęciach dorywczych.
Oczywiście jedynym efektem takiego zakazu byłby rozrost szarej strefy, która wśród studentów i tak jest bardzo popularnym rozwiązaniem. Młodzi są, emerytura daleko, jeszcze nikt ich nie oszukał, a podatków nikt nie lubi płacić...
Zapewne tak, ten pomysł jest raczej nierealny ze względu na trudność kontroli. Ale wystarczyłoby uczynić wszystkie zajęcia obowiązkowymi i dopuszczać do zaliczenia od 95% obecności.
Gdyby studia były faktycznie czymś elitarnym, gdyby poziom nauczania był na tyle wysoki, by dyplom miał realną wartość, gdyby jednoczesne pracowanie i studiowanie było czymś naprawdę trudnym... to pracowaliby tylko ci naprawdę zdesperowani, którym aż wstyd zabraniać. Z resztą póki sobie radzą i zaliczają, to komu to przeszkadza?
To chyba oczywiste, ze wykładowcom, a przede wszystkim tym studentom, którzy chcą zdobyć wykształcenie, a nie dyplom. Nie można prowadzić zajęć efektywnie, jeśli połowa ludzi się spóźnia albo jest nieobecna na połowie zajęć. Ci, którzy chcą się uczyć na tym tracą, bo wykładowcy muszą albo czekać na resztę albo powtarzać wielokrotnie te same tematy.
W ogóle bardzo śmiesznie w tej dyskusji brzmią zarzuty o "lewactwo" profesora stawiane przez ludzi, którzy sami są jakimiś edukacyjnymi socjalistami, bo pragną równego, bezwarunkowego wykształcenia dla wszystkich obywateli, opłaconego oczywiście z publicznych środków. :D
A dlaczego nie dawać każdemu dyplomu razem z dowodem osobistym? Byłoby prościej. :D