Ah, aż mi się przypomniał pewien profesor z Katedry Sieci Komputerowych, który na egzaminie ustnym uwalił studenta tylko dlatego, że ten uparcie mówił "hub". Student doskonale znał definicję, ale zapytany o polską nazwę zrobił taką minę, jakby myślał, że "hub" to polska nazwa... Zabawne w tym wszystkim jest to, że jak pójdę do sklepu komputerowego i poproszę o "koncentrator", to sprzedawca zrobi głupią minę... #truestory
Ja uważam, że z językiem jest trochę jak z ubiorem. Ubiór dzielimy na cztery kategorie - swobodną, codzienną, formalną i wizytową. To, co uchodzi w kategorii swobodnej, nie uchodzi w sytuacji wizytowej i na odwrót (np. wypad na działkę w sukni balowej i w pełnej biżuterii byłby co najmniej dziwny).
I tak samo w języku. Gdy w obrębie mojego zespołu klepiemy bugi na deadline, to naprawdę ciężko, by ktoś się przejmował, że powiedziałam "breakpoint" zamiast "punkt zatrzymania". A gdy idę na spotkanie z ludźmi z poza IT, to w ogóle unikam używania słów technicznych. Na egzaminie u profesora wspomnianego wyżej dostałam 5,5, bo z wykładów pamiętałam, że zwraca na to uwagę. Język należy dostosować do odbiorcy. Gdy rozmawiasz z menelem spod piwnego to nawet warto dorzucić trochę przecinków na K i CH. Oczywiście to pod warunkiem, że twoim celem jest sprawna komunikacja ;)