Praca dyplomowa vs egzamin

0

Zauważyłem, że coraz częściej na różnych (państwowych, renomowanych) uczelniach rezygnuje się z pisania pracy dyplomowej na rzecz "egzaminu dyplomowego".
Moim zdaniem, egzamin może jest dobrym pomysłem, bo wymaga przypomnienia przez studenta swojej wiedzy z wielu przedmiotów z całego ciągu studiów, więc dzięki niemu absolwent ma "świeżą wiedzę". (Przynajmniej w teorii.)
Ale mi wydaje się, że to złe rozwiązanie - praca dyplomowa to w założeniu działanie twórcze, wymagające kreatywności i pozwalające studentowi na wykazanie się oraz pochwalenie tym, jak potrafi rozwiązać jakiś problem. Natomiast egzamin jest czysto odtwórczy, poza koniecznością wykucia iluś zagadnień nie jest żadnym wysiłkiem, w efekcie z założenia mamy absolwenta, który nie potrafi samodzielnie rozwiązać problemu.
A co Wy o tym sądzicie?

1

uważam, że na kierunkach nie humanistycznych powinna być praca dyplomowa, a na humanistycznych egzamin.

0

Przecież przez całe studia zdaje się z 50 egzaminów więc po co jeszcze kolejny? Tym bardziej, że egzamin ze wszystkiego, czyli z niczego. Ten dodatkowy egzamin o niczym nie świadczy, a własnoręcznie napisana praca już tak. Jest ona zwieńczeniem myśli twórczej autora. Jest dla niego chlubą, czymś, czym może się pochwalić. Ta forma wykazania swojej wartości powinna zostać.

uważam, że na kierunkach nie humanistycznych powinna być praca dyplomowa, a na humanistycznych egzamin.

W każdej dziedzinie można dojść do ciekawych konkluzji, więc i na humanistycznych kierunkach powinny być pisemne prace magisterskie.

0

U nas było i jedno i drugie ;] Był dwusemestralny projekt inżynierski (czyli trzeba było faktycznie napisać jakiś system + napisać do niego pracę) a oprócz tego egzamin ze wszystkich przedmiotów kierunkowych ze studiów (czyli bez matematyki, fizyki etc)

0
somekind napisał(a)

praca dyplomowa to w założeniu działanie twórcze, wymagające kreatywności i pozwalające studentowi na wykazanie się oraz pochwalenie tym, jak potrafi rozwiązać jakiś problem.

W założeniu, dokładnie. jak przypomnę sobie, jakie tematy prac dyplomowych mieli ludzie u mnie na uczelni to śmiać mi się chce, np. przeglądarka plików pod Windows albo sklep internetowy. Gdzie tu twórczość?

Ale mimo wszystko też popieram pracę dyplomową. Głównie dlatego, że do takiej pracy jest obrona, a jeśli delikwent nie zrobił nic ciekawego, o co komisja mogłaby go dopytać, to zadaje pytania każdy ze swojej dziedziny. I tak u nas (jeden z przykładów) gość od stronki internetowej poległ na obronie, "bo jak śmieli go pytać o algorytmy znajdowania otoczki wypukłej!?". :)

0
somekind napisał(a)

Moim zdaniem, egzamin może jest dobrym pomysłem, bo wymaga przypomnienia przez studenta swojej wiedzy z wielu przedmiotów z całego ciągu studiów, więc dzięki niemu absolwent ma "świeżą wiedzę". (Przynajmniej w teorii.)

Przypomnienia sobie akademickich bzdur?

Mam taką umiejętność - zaliczam kolokwia ucząc się na nie dzień wcześniej. Dzień po kolokwium cała śmieciowa wiedza zostaje odfiltrowana z mojej głowy. Jeśli podczas nauki dowiedziałem się czegoś ciekawego to zostaje - taką właśnie mam korzyść ze studiowania. Zwykle po prostu znajdzie się coś co sprawia, że zajrzę sobie na wiki, na jakieś maillisty, doczytam o temacie więcej niż zdecydowano się zawrzeć w materiale. Obawiam się jednak, że panowie z kadry akademickiej nie podzieliliby mojego podejścia, w końcu to oni wypełniają treści programowe nikomu niepotrzebnymi bzdurami. Ostatecznie, podczas egzaminu do nich należałoby też formowanie pytań.

rincewind napisał(a)

W założeniu, dokładnie. jak przypomnę sobie, jakie tematy prac dyplomowych mieli ludzie u mnie na uczelni to śmiać mi się chce, np. przeglądarka plików pod Windows albo sklep internetowy. Gdzie tu twórczość?

Dyplom dyplomowi nie równy... pytanie o temat pracy dyplomowej jest moim zdaniem całkiem sensownym pytaniem podczas interview. Ściemniać nie ma co, bo temat łatwo zweryfikować później. Jeśli ktoś zacznie opowiadać jakiej to fajnej strony www do nauki algorytmów nie napisał, to przynajmniej nie stracę na niego dużo czasu :) Jeśli z kolei potrafi zafascynować mnie tematem związanym z pisaniem sklepu internetowego, to może jednak warto... ;)

Poza tym - zwykle mam tak, że zgłaszam swoje pomysły projektów i staram się zaliczać przedmioty czymś ciekawszym. Kilkakrotnie spotkałem się z niechętną postawą prowadzących albo zwykłą odmową. Nie, nie interesuje mnie klepanie klienta sklepu www pod JME czy zgodziłby się Pan łaskawie na alternatywną formę zaliczenia? Napisałbym np. użyteczny program na używane współcześnie telefony z systemem android?

Praca dyplomowa pozwala wybrać mi temat, który naprawdę mnie fascynuje i z chęcią rozwijać różnorakie badania. O to chyba w tych całych studiach chodzi? Na szczęście zawsze znajdzie się ktoś sensowny z kim można współpracować na płaszczyźnie naukowej. Przynajmniej na mojej uczelni.

0

Shalom, a jaka bardzo zaawansowany był ten projekt? I jaka była formuła tej pracy - sprawozdanie jak każde inne, czy jednak bardziej dyplomowa (mógłbyś pokazać jakiś konspekt lub spis treści)?

rincewind napisał(a)

W założeniu, dokładnie. jak przypomnę sobie, jakie tematy prac dyplomowych mieli ludzie u mnie na uczelni to śmiać mi się chce, np. przeglądarka plików pod Windows albo sklep internetowy. Gdzie tu twórczość?

Jeśli robi się coś samodzielnie, a nie rozwiązuje test, to jest to jak najbardziej twórczość. Co najwyżej ambicji bywa niewiele.

I tak u nas (jeden z przykładów) gość od stronki internetowej poległ na obronie, "bo jak śmieli go pytać o algorytmy znajdowania otoczki wypukłej!?". :)

A to nawet nie jest chamstwo tylko już zwyczajne skurwysyństwo. Obrona nie jest od uwalania nikogo (no chyba, że popełnił plagiat albo kupił pracę i sam nie wie, co w niej jest), nie powinno się zadawać na niej pytań spoza specjalizacji studenta. A jeśli już się zada, to nie można uwalać za brak odpowiedzi.

kunai napisał(a)

Obawiam się jednak, że panowie z kadry akademickiej nie podzieliliby mojego podejścia, w końcu to oni wypełniają treści programowe nikomu niepotrzebnymi bzdurami.

Brzmi to tak, jakby Twoim zdaniem wszystkie przedmioty jakie masz na uczelni były zbędne...

0
somekind napisał(a)
rincewind napisał(a)

W założeniu, dokładnie. jak przypomnę sobie, jakie tematy prac dyplomowych mieli ludzie u mnie na uczelni to śmiać mi się chce, np. przeglądarka plików pod Windows albo sklep internetowy. Gdzie tu twórczość?

Jeśli robi się coś samodzielnie, a nie rozwiązuje test, to jest to jak najbardziej twórczość. Co najwyżej ambicji bywa niewiele.

I tak u nas (jeden z przykładów) gość od stronki internetowej poległ na obronie, "bo jak śmieli go pytać o algorytmy znajdowania otoczki wypukłej!?". :)

A to nawet nie jest chamstwo tylko już zwyczajne skurwysyństwo. Obrona nie jest od uwalania nikogo (no chyba, że popełnił plagiat albo kupił pracę i sam nie wie, co w niej jest), nie powinno się zadawać na niej pytań spoza specjalizacji studenta. A jeśli już się zada, to nie można uwalać za brak odpowiedzi.

Jeśli gość robi "projekt dyplomowy" poprzez wgranie kilku modułów do Joomli i postawienie tego na darmowym serwerze od yoyo.pl, opierając się tylko na tutorialach z neta, bo samodzielnie nawet nie ogarnia nawet różnicy między GET i POST, to chyba nie można powiedzieć o twórczości. Mając tak samo przygotowaną prezentację na obronę (tutaj można kliknąć i CMS pokazuje wynik) -- o co komisja miała go zapytać? W jaki sposób zrobił gradient w logo?

Jeśli już kogoś nazywać skurwysynem, to promotora, który to g**no przepuścił.

Edit Zabawne -- skurwysyn przechodzi bez cenzurowania, a kał już nie. :P

0

U mnie na obronie były także pytania z całości studiów, tzn najpierw dostałem (ileś tam tygodni czy miesięcy wcześniej) listę dziedzin z których będą pytania. Czy był w tym sens? Z całej komisji tylko promotor cokolwiek znał się na temacie - takie miałem przynajmniej wrażenie. Wobec tego nie mogli mnie zapytać szczegółowo o pracę, to rzucili jakieś pytania z kapelusza.

Ogólnie komisje jakoś mocno nie cisnęły tymi pytaniami, oceniały ludzi z reguły dobrze. W zasadzie zaliczenia obrony to była formalność, no chyba, że ktoś naprawdę niewiele pamiętał. I jest to wg mnie dobre, bo po co uwalać ludzi przed wylotem?

A sama praca magisterska, przynajmniej na informatyce, powinna wg mnie zostać. Jest to idealna okazja do bezstresowego uruchomienia własnego ciekawego projektu, co ważne: z opieką i pomocą promotora. Ja np pracuję w firmie, która jest rozwinięciem pracy dyplomowej szefa.

0

Trzeba wziąć pod uwagę, że praca magisterska to nie sam projekt. Miałem zaszczyt (choć w trakcie jej pisania szczerze nienawidziłem tego) pisać magisterkę. 80% czasu, który spędziłem przy niej polegał na stworzeniu pracy (w sensie tekstu). To nie jest jak każde inne sprawozdanie, w którym piszesz jak działa program/system itp. W magisterce stawiasz jakąś tezę/hipotezę i za pomocą napisanego/zaprojektowanego programu/systemu (który w wielu przypadkach jest tylko narzędziem pomocniczym) potwierdzasz lub ją zaprzeczasz. A dla ścisłowca napisanie tych 100stron tekstu, w taki sposób aby to miało ręce i nogi i dało się czytać jest nie lada wyczynem.
Mimo wszystko magisterka jest dobra bo w przypadku wielu ludzi jest to 1 projekt, który musieli zrobić (bo wcześniej 'przyklejali' się do grupy nic nie wnosząc do robionych projektów).
Co do obrony - miałem nawet listę z konkretnymi pytaniami podzielonymi w 2 grupy: ogólne i specjalizacyjne - po prezentacji losowało się z 2 kupek po 1 pytaniu i odpowiadało.

0

@somekind tematy projektów u mnie na uczelni były bardzo różne. Od, moim zdaniem, banalnych po dość skomplikowane. Prace były minimum 2 osobowe (było kilka osób które robiły same, ale to były raczej wyjątki) tak żeby przy okazji potrenować sobie pracę grupową i korzystanie z narzędzi pracy grupowej. Każdy projekt miał 2 prowadzących - klienta i managera.
Temat który realizowałem razem ze znajomym z roku obejmował zaprojektowanie i stworzenie narzędzia umożliwiającego monitorowanie i wizualizowanie w czasie rzeczywistym stanu komunikacji multicast w podanej przez użytkownika sieci (wykrywa topologię logiczną sieci oraz grupy i nanosi informacje dot grupy na graf topologii sieci - zaznacza routing multicastowy i ścieżki którymi płyną pakiety). Aplikacja klient-serwer, tak żeby wielu użytkowników mogło jednocześnie monitorować tą samą sieć. Do tego są tam różne bajerki typu przeglądanie zmian które zaszły w sieci "krok po kroku" razem z podaniem informacji o przyczynie zmiany.
Aplikacja pisana w Javie, wyszła finalnie na +- 10k linii kodu (nie licząc komentarzy), ale nie mieliśmy wcześniej w zasadzie żadnego rozeznania w kwestii komunikacji grupowej ani w kwestii sposobów efektywnego pozyskiwania danych od urządzeń sieciowych więc musieliśmy dość sporo prototypować, toteż wyprodukowanego kodu bylo znacznie więcej, ale tylko cześć trafiła potem do aplikacji końcowej.
Do aplikacji trzeba było napisać:

  • dokumentację procesową (przyjęta metodyka, opisy milestonów, spotkania z klientem, raporty porównujące dostępne biblioteki etc)
  • podręcznik użytkownika (jak używać aplikacji wizualizującej) i podręcznik administratora (jak skonfigurować sieć do współpracy z aplikacją i jak skonfigurować aplikację serwerową)
  • dokumentację projektową (opis protokołów routingu multicast dla których aplikacja była tworzona, opis protokołów pozyskiwania danych od urządzeń, wymagania funkcjonalne, przypadki użycia, architektura, modele danych, trochę szczegółów implementacyjnych - jakie wzorce, gdzie i czemu, używane biblioteki itd)
    W sumie wyszło 30 stron dokumentacji procesowej, 26 podręcznika użytkownika, 13 podręcznika administratora i 66 dokumentacji projektowej.
1

Do dziś nie mogę wybaczyć Ministerstwu Oświaty, że zwyczajowa praca dyplomowa kończąca Technikum została zamieniona na egzamin. Z żałośnie niskim poziomem pytań teoretycznych i banalnym zadaniem praktycznym. Zero miejsca na rozwinięcie skrzydeł, indywidualizm, twórczość, pokazanie czego się naprawdę człowiek nauczył przez te lata, co zainspirowało do zgłębienia wiedzy. No ale chyba od jakiegoś czasu rząd dąży do stworzenia armii klonów i robi wszystko, żeby wyprać społeczeństwo z ambicji. I takowe mam odczucia jeśli chodzi o prace dyplomowe zamieniane na egzaminy na uczelniach.

Moja praca licencjacka to hmm... to co studiuję jakoś nigdy mnie za bardzo nie interesowało (wręcz grzebię się z bólami już szósty rok, a jeszcze jeden przede mną), przeczytałam kilka książek, trochę pocytowałam, trochę popytałam ludzi na fejsbuku i napisałam niecałe 40 stron. Z trudem zaś wcisnęłam to w uczelnianą gardziel, co chwile coś- a to podpis, a to papierek, a to promotor nie ma czasu (albo recenzent). Wykładowcy nie lubią licencjatów. Tak samo kobiety w dziekanacie i dziekani, którzy co chwilę podpisują prośby o przedłużenie terminów. Mam nadzieję, że to co planuję na magisterkę się uda, będzie bardziej porywające i zrealizuję wszystkie założenia. I że mnie NFZ nie wpędzi wcześniej do grobu.

Dzień przed egzaminem licencjackim dostałam wszystkie 3 pytania do przygotowania. A iI tak się zdenerwowałam i wszystkiego zapomniałam na egzaminie ^

0

Hm. Moja magisterka wyglądała raczej jak instrukcja obsługi i dokumentacja. Miała ze 60 stron, z czego duża część to rysunki, tabele, jakieś diagramy. Z pewnością nie zajęło to 80% czasu (wręcz przeciwnie), ale to program był właśnie celem — bez zbędnego bełkotu (no bo jaka teza? „będzie program”!? — potwierdzenie: „oto jest”).

Wcześniej inżynierka wyglądała podobnie, z tym że była ze dwa razy dłuższa. Za drugim razem człowiek był mądrzejszy, i nie tracił czasu na lanie wody.

0

Shalom, to co opisujesz nosi znamiona pracy inżynierskiej, tyle że jest grupowe i trwa za długo. Ja na studiach miałem na jednym semestrze projekt grupowy, na innym projekt indywidualny i oba były normalnymi przedmiotami, niezależnymi od pracy inżynierskiej.

stalk3r napisał(a)

Trzeba wziąć pod uwagę, że praca magisterska to nie sam projekt. Miałem zaszczyt (choć w trakcie jej pisania szczerze nienawidziłem tego) pisać magisterkę. 80% czasu, który spędziłem przy niej polegał na stworzeniu pracy (w sensie tekstu).

Pisanie tekstu jest najgorsze. ;P Ja potrafiłem rozdział z 4 stronami pisać przez miesiąc. A potem musiałem nadganiać wszystko dzień przed deadlinem.

Azarien napisał(a)

Hm. Moja magisterka wyglądała raczej jak instrukcja obsługi i dokumentacja. Miała ze 60 stron, z czego duża część to rysunki, tabele, jakieś diagramy. Z pewnością nie zajęło to 80% czasu (wręcz przeciwnie), ale to program był właśnie celem — bez zbędnego bełkotu (no bo jaka teza? „będzie program”!? — potwierdzenie: „oto jest”).

Czyli to była druga inżynierka. ;) Tezą może być np. to, że program według Twojego pomysłu będzie lepszy/szybszy/bezpieczniejszy niż dostępne rozwiązania. Na przykładzie komunikatora internetowego:

  • inżynierka - przeciągamy textboxa i webbrowser na formę, oprogramowujemy przyciski, używamy gotowych klas do obsługi TCP, do tego część tekstowa: specyfikacja funkcjonalna, diagramy klas i aktywności, opis implementacji i testowania;
  • magisterka - zakładamy postawienie na bezpieczeństwo, stworzenie własnego szyfrowanego protokołu oraz algorytmu zestawiania bezpiecznego połączenia, porównanie danych przesyłanych przez sieć z tymi, które przesyłają istniejące komunikatory i wyciągniecie wniosków.

Wcześniej inżynierka wyglądała podobnie, z tym że była ze dwa razy dłuższa. Za drugim razem człowiek był mądrzejszy, i nie tracił czasu na lanie wody.

Moja magisterka wyszła krótsza, ale to nie z powodu mądrości, tylko dlatego, że bawiłem się w analizę danych (do której musiałem napisać parę pomocniczych programów), a nie tworzenie systemu informatycznego.

A w ogóle, to myślę, że prace pisemne lepiej liczyć na słowa niż strony. ;)

0
somekind napisał(a)
kunai napisał(a)

Obawiam się jednak, że panowie z kadry akademickiej nie podzieliliby mojego podejścia, w końcu to oni wypełniają treści programowe nikomu niepotrzebnymi bzdurami.

Brzmi to tak, jakby Twoim zdaniem wszystkie przedmioty jakie masz na uczelni były zbędne...

A nie sądzisz, że polskie uczelnie trochę odbiegają od amerykańskich uczelni pod względem praktycznej przydatności wykładanych przedmiotów i że warto by było zreformować polskie uczelnie, tak jak amerykańskie zostały zreformowane ponad 100 lat temu? Kiedyś, na amerykańskich uczelniach było tak jak teraz jest na polskich. Teraz w Ameryce jest tak, że w pierwszych latach, wykładane są podstawowe, niezbędne przedmioty, które są obowiązkowe (takie jak np. matematyka), a później student sam sobie wybiera przedmioty, które chce studiować. Jak ktoś jest zainteresowany programowaniem urządzeń mobilnych, a nie interesują go wcale programy desktopowe na Windowsa, to wybiera przedmioty związane z programowaniem urządzeń mobilnych i z desktopowymi nie ma w ogóle kontaktu. Jak jest zainteresowany systemami desktopowymi, to wybiera odpowiednie przedmioty i z mobilnymi nie ma kontaktu. Jak chce poznać jedno i drugie, to też wybiera odpowiedni zestaw przedmiotów i uczy się wszystkiego po trochu.
Co to w ogóle za poroniony pomysł żeby jakiś pierdziel z ministerstwa, całkowicie oderwany od realiów życia przeciętnego człowieka, wymyślał jakiś durnowaty program nauczania? To chyba jakiś komunistyczny pomysł.
A tak poza tym, to czy taka nauka ma sens, gdzie koleś z tytułem doktora z jakiejś innej dziedziny, przychodzi na wykład z dziedziny, której dobrze nie zna, przynosi rzutnik i pokazuje na nim slajdy, których nawet sam nie stworzył i dokładnie nie wie co na nich jest (jakiś student mu to zrobił na zaliczenie)? Czy to ma sens?

Co do kwestii praca dyplomowa vs egzamin, osobiście preferuję pracę twórczą, więc wolę pracę dyplomową. Pracy odtwórczej wręcz nie znoszę. Ale podejdźmy do tego od praktycznej strony. Co w Polsce jest bardziej przydatne? Czy nie jest przypadkiem tak, że Polska jest Wschodnioeuropejskimi Chinami/Indiami, gdzie w każdej dziedzinie szuka się parobków wykonujących odtwórczą pracę za półdarmo? Czy jest więc sens stawiać na twórczą pracę skoro dla absolwentów pracujących w Polsce nie będzie ona przydatna poza kilkoma drobnymi wyjątkami? Oczywiście, ktoś może powiedzieć, że absolwent po polskiej uczelni może szukać twórczej pracy na Zachodzie, ale co z tego będzie miało polskie społeczeństwo? Nic? To dlaczego ma to się odbywać za pieniądze polskich podatników?

0

Pomysł z egzaminami dyplomowymi bez pracy jest poroniony. Powinno być tak, że osoba broniąca swojej pracy dyplomowej przy okazji obrony prezentuje poziom swej wiedzy zdobytej w toku studiów (czyli też wybrania się że jednak coś się nauczył).

Śmieciową pracę dyplomową (podobno śmieciowe prace dyplomowe były powodem wprowadzenia egzaminów - bullshit) da sie łatwo odfiltrować (jak ofkoz promotor i recenzent tego nie zrobią): pytanie na obronie "co dana praca wnosi nowego/czy przedstawia inne spojrzenie/w jakim stopniu reprezentuje zdobytą wiedzę". Wiem że takie pytanie załatwiło niejednego śmiecia dyplomowego na mojej uczelni.

ps. przechwalanie się objętością prac: moja inżynierka miała 80 stron, a projekt w c++ miał +/- 20 klas i kilka templatek. Magisterka to 185 stron, a projekt składał się z 10 klas samej biblioteki + testera na wszystkie możliwe warianty działania algorytmu (licząc po liniach kodu magisterka miała 2x tyle co inżynierka...)

0

Czy nie jest przypadkiem tak, że Polska jest Wschodnioeuropejskimi Chinami/Indiami, gdzie w każdej dziedzinie szuka się parobków wykonujących odtwórczą pracę za półdarmo?

Wszędzie wykonuje się odtwórczą pracę, nieważne czy to Polska, Chiny czy UK. Czemu? Bo z odtwórczej pracy jest w miare pewny zysk. Z innowacją wiąże się niepewność i ryzyko, dlatego projektów odtwórczych zawsze będzie więcej niż twórczych.

0
Igor1981 napisał(a)

Teraz w Ameryce jest tak, że w pierwszych latach, wykładane są podstawowe, niezbędne przedmioty, które są obowiązkowe (takie jak np. matematyka), a później student sam sobie wybiera przedmioty, które chce studiować. Jak ktoś jest zainteresowany programowaniem urządzeń mobilnych, a nie interesują go wcale programy desktopowe na Windowsa, to wybiera przedmioty związane z programowaniem urządzeń mobilnych i z desktopowymi nie ma w ogóle kontaktu. Jak jest zainteresowany systemami desktopowymi, to wybiera odpowiednie przedmioty i z mobilnymi nie ma kontaktu. Jak chce poznać jedno i drugie, to też wybiera odpowiedni zestaw przedmiotów i uczy się wszystkiego po trochu.

Ależ to nie jest nic, czego nie byłoby w Polsce. Na przykład na Uniwersytecie Wrocławskim obowiązkowe są 2 przedmioty w semestrze, do tego jest 5 przedmiotów obowiązkowych w trakcie całych studiów, a resztę student wybiera sobie sam z puli. Myślę, że na innych uczelniach też tak można - o ile uczelnia jest na tyle duża, że może zapewnić odpowiednio duży wybór przedmiotów.

Co to w ogóle za poroniony pomysł żeby jakiś pierdziel z ministerstwa, całkowicie oderwany od realiów życia przeciętnego człowieka, wymyślał jakiś durnowaty program nauczania? To chyba jakiś komunistyczny pomysł.

Ale jaki program nauczania? Dla danego kierunku są opracowane jedynie standardy kształcenia, w których skrótowo omówione są pewne obszary wiedzy, które student ma poznać, przy czym dla większości z nich nie jest powiedziane nawet ile czasu ma być na nie przeznaczone: http://www.bip.nauka.gov.pl/_gAllery/23/62/2362/45_informatyka.pdf. To są raczej wytyczne dla uczelni, co powinny zaoferować studentom danego kierunku.
Istnienie takiego standardu nauczania opracowanego przez ministerstwo jest w pełni uzasadnione tym, że na dyplomie ukończenia studiów znajduje się godło państwowe, a nie logo uczelni.

0
somekind napisał(a)

Na przykład na Uniwersytecie Wrocławskim obowiązkowe są 2 przedmioty w semestrze, do tego jest 5 przedmiotów obowiązkowych w trakcie całych studiów, a resztę student wybiera sobie sam z puli. Myślę, że na innych uczelniach też tak można - o ile uczelnia jest na tyle duża, że może zapewnić odpowiednio duży wybór przedmiotów.

Wiem, że tak jest na niektórych polskich uczelniach. Głównie na tych, w dużych miastach (pow. 0,5 mln mieszkańców). Na mniejszych uczelniach nie ma wyboru. To o czym piszesz jest częścią tzw. procesu bolońskiego i z tego co się orientuję, punkty ECTS zostały w Polsce wprowadzone niedawno, tak około 2005 roku. To bardzo dobrze, że tak jest na niektórych uczelniach w Polsce. Szkoda, że nie we wszystkich. Na wielu uczelniach wciąż są bezsensowne przedmioty i studenci nie mają możliwości rezygnacji z nich.

0

somekind:
Na przykład na Uniwersytecie Wrocławskim obowiązkowe są 2 przedmioty w semestrze, do tego jest 5 przedmiotów obowiązkowych w trakcie całych studiów, a resztę student wybiera sobie sam z puli. Myślę, że na innych uczelniach też tak można - o ile uczelnia jest na tyle duża, że może zapewnić odpowiednio duży wybór przedmiotów.

Na przykład UEK w Krakowie niby duża uczelnia, ale niestety przedmiotów się nie wybiera.
A znacie może jeszcze jakieś uczelnie, gdzie można sobie samemu wybierać przedmioty? Najlepiej z woj. podkarpackiego lub małopolskiego.

0

Na AGH można wybierać część przedmiotów, na 1 stopniu studiów trochę mniej, na drugim stopniu ponad połowę (tzn połowa przedmiotów zależy od wybranej specjalizacji, druga połowa zależy od bloków które się wybrało). Przypuszczam że na UJ jest podobnie.

2

Moim zdaniem ten zdecydowanie zły pomysł rezygnacji z prac dyplomowych wynika z niewydolności systemu na niektórych kierunkach.
Takie pomysły rodzą się na uczelniach, gdzie stosunek liczby studentów do liczby profesorów i doktorów jest dość duży.
Przykładowo jeśli promotor odpowiada za 10 prac magisterskich rocznie, to sorry, ale nie ma on kontroli na tym co w tych pracach się dzieje. A na niektórych wydziałach promotor promuje 50 studentów!
Tak samo jeśli członek komisji ma do przeczytania w okresie obron 50 prac magisterskich, to sorry ale jest to wysiłek ponad ludzką miarę.
Niestety jest to naturalne, że na uczelniach, gdzie ilość zaliczających studia jest duża w stosunku do ilości kadry, praca magisterska/dyplomowa staje się farsą lub fikcją!
Gdzie są takie absurdy? Na ekonomiach i na wielu wielu humanistycznych kierunkach (są wyjątki).

U mnie, promotor maksymalnie mógł mieć dwóch magistrów rocznie! I kadry było na tyle, żeby bez problemu spełnić ten warunek wypuszczając około 50 magistrów rocznie.
Było to możliwe, bo głównym zajęciem kadry, nie było nauczanie, ale badania naukowe. Wszędzie tam, gdzie kadra zajmuje się jedynie lub w dominującej mierze nauczaniem, prace dyplomowe stają się farsą.

0

Jak zwykle chodzi o pieniądze...

0

Byłem na WMiI UJ rocznik 2006 jednolite magisterskie i tam przez pierwsze dwa lata przedmioty były całkiem sztywne. Na 3 roku wybierało się profil, a na 4 i 5 roku generalnie była dowolność wyboru przedmiotów (tzn pomijając to, że wydział podzielił się na dwie części, jedna to stary wydział, a druga to TCS - tcs.uj.edu.pl; niby można chodzić na przedmioty do tej drugiej części, ale ogólnie kadra jest podzielona). Tak, że była zarówno dowolność, jak i krótka podstawa programowa. Teraz nie wiem jak jest.

Jeśli chodzi o ilość promowanych magistrów - zależało od polityki promotora, niektórzy mieli pojedynczych, niektórzy mieli kilku, a jeden rekordzista chyba kilkanaście czy kilkadziesiąt.

0
Igor1981 napisał(a)

To bardzo dobrze, że tak jest na niektórych uczelniach w Polsce. Szkoda, że nie we wszystkich. Na wielu uczelniach wciąż są bezsensowne przedmioty i studenci nie mają możliwości rezygnacji z nich.

No cóż, żeby było na wszystkich, to musiałby to być narzucone odgórnie ustawą czy rozporządzeniem. A wtedy niektórzy powiedzą, że to komunistyczny przymus. ;)
Żeby była taka możliwość trzeba mieć odpowiednio dużo kadry, o odpowiednio zróżnicowanych specjalizacjach (żeby był wybór różnych zajęć) i odpowiednio dużo studentów, bo nie poprowadzi się przecież 10 różnych przedmiotów dla roku, który liczy 60 studentów. Tak czy siak nie każda uczelnia jest w stanie to zapewnić.

Ale czy to źle? Na studiach inżynierskich miałem blisko 50 przedmiotów, z czego może jakieś 5 z nich bym skreślił, bo albo były jakimś pieprzeniem bez sensu, albo wiązały się z prehistorycznymi technologiami. Z tego powodu nie skreślałbym od razu uczelni, które nie pozwalają na dobór przedmiotów, lecz przyjrzał się ich ofercie, bo również może być ciekawa.

Dużo większym problemem są moim zdaniem wykładowcy, którzy albo nie znają się na tym, o czym mówią, albo znają się, ale nie potrafią przekazywać wiedzy.

MarekR22 napisał(a)

Tak samo jeśli członek komisji ma do przeczytania w okresie obron 50 prac magisterskich, to sorry ale jest to wysiłek ponad ludzką miarę.

Hmm... Członkowie komisji te prace w ogóle czytają? Nie wiedziałem... A po co?

Gdzie są takie absurdy? Na ekonomiach i na wielu wielu humanistycznych kierunkach (są wyjątki).

No dobra, ale to np. na informatyce na UWr czy na AiR na PWr też są egzaminy zamiast prac. :)

Było to możliwe, bo głównym zajęciem kadry, nie było nauczanie, ale badania naukowe. Wszędzie tam, gdzie kadra zajmuje się jedynie lub w dominującej mierze nauczaniem, prace dyplomowe stają się farsą.

To jest w sumie drugi problem - każdy pracownik uczelni ma prowadzić badania naukowe oraz zajmować się działalnością dydaktyczną, niezależnie od tego, czy się do tego nadaje. A profesor, który uczy, mimo że nie potrafi tego robić, jest szkodliwy dla studentów.

0

Hmm... Członkowie komisji te prace w ogóle czytają? Nie wiedziałem... A po co?

Jak muszą zrecenzować, to czytają.

0

@Krolik spoko u mnie na uczelni już wymyślili jak rozwiązać problem z czytaniem prac -> należało przygotować 5 stronicowe (wg narzuconego szablonu i dość jasnych wytycznych dot. tego co się ma tam znaleźć) streszczenie pracy. Nikt tego oficjalnie nie powiedział ale myślę że komisja czytała tylko to ;]

0

To zależy też od tematu pracy. Ja maiłem prace badawczą, więc zamknąłem się w 30 stronach (przy mgr) i w 160 (przy dr) i teraz uważam, że i tak to było za dużo w obu przypadkach. Jeśli ktoś ma pracę teoretyczną, to sorry, ale musi napisać tomisko, inaczej się nie da.
Wśród studentów też pokutuje teoria, że praca musi mieć minimalną objętość, plus era komputerów bardzo to ułatwia.
Znalazłem pracę magisterską mojego promotora (z '8x roku) i miała ona 10 stron maszynopisu + 2/3 wykresy.
Co tu kryć ludzie w erze procesorów tekstu namiętnie przepisują/streszczają książki by wyrobić "normę" pojemnościową. Jak się tu potem dziwić, że ktoś tego potem nie czyta.

Wniosek jest prosty:
Wymusić zmianę formatu pracy dyplomowej, coś ala raport z przeprowadzonych prac/badań/napisanego programu, wtedy wszyscy będą bardziej szczęśliwi i studenci (dla mnie pisanie pracy to była udręka) i ci co mają to czytać.

0
0x200x20 napisał(a)

Czy nie jest przypadkiem tak, że Polska jest Wschodnioeuropejskimi Chinami/Indiami, gdzie w każdej dziedzinie szuka się parobków wykonujących odtwórczą pracę za półdarmo?

Wszędzie wykonuje się odtwórczą pracę, nieważne czy to Polska, Chiny czy UK. Czemu? Bo z odtwórczej pracy jest w miare pewny zysk. Z innowacją wiąże się niepewność i ryzyko, dlatego projektów odtwórczych zawsze będzie więcej niż twórczych.

Zgadzam się z tym co napisałeś. Jeśli porównamy Polskę i Stany Zjednoczone, to okaże się, że w obu krajach dominuje praca odtwórcza, ale jest jeden drobny szczegół. W Stanach Zjednoczonych są pewne, duże firmy jak Google, Apple, Oracle, Microsoft, itp. gdzie zdolne osoby, pragnące wykonywać twórczą pracę mogą znaleźć swoje miejsce. Ja wiem, że w Polsce są oddziały tych firm, ale nie uwierzę, że w polskim oddziale Google'a wykonuje się ciekawszą pracę niż w Stanach. Poza tym jakby ktoś nie chciał pracować w korporacji, tylko zająć się rozwojem nauki na jakiejś uczelni, to w Stanach, czy nawet w krajach Europy Zachodniej ma do tego lepsze warunki niż w Polsce.
Zapytam jeszcze raz: czy w Polsce są potrzebni absolwenci do twórczej pracy?

0
MarekR22 napisał(a)

Jeśli ktoś ma pracę teoretyczną, to sorry, ale musi napisać tomisko, inaczej się nie da.

Ja tam jestem zdania, że w informatyce cokolwiek dłuższe niż 100 stron to filozofia. Nie da się opisać pół roku czy roku swojej pracy (inżynierskiej lub magisterskiej) na więcej niż 100 stronach bez lania wody i uprawiania beletrystyki.
Może w przypadku prac doktorskich jest inaczej, bo to chyba owoc czteroletniej pracy, ale właściwie doktoraty, które widziałem na 150-300 stron to też było wodolejstwo jakieś. ;P

Wśród studentów też pokutuje teoria, że praca musi mieć minimalną objętość, plus era komputerów bardzo to ułatwia.

Ja bym powiedział, że to raczej wśród promotorów pokutuje. Moi znajomi często musieli napisać n stron, żeby promotor im pracę przyjął.

Co tu kryć ludzie w erze procesorów tekstu namiętnie przepisują/streszczają książki by wyrobić "normę" pojemnościową.

U mnie jeden rozdział był właściwie opisem dwóch algorytmów, które można znaleźć w wielu książkach. Ale zdecydowałem się opisać je po swojemu, bo:

  1. Jeśli trafi mi się recenzent nie w temacie, to gdyby przeczytał tylko, że użyłem algorytmu X czy Y, to mógłby tego nie docenić. Jeśli będzie miał kilka stron opisu, to większe szanse, że zauważy ile wysiłku musiałem w to włożyć.
  2. Autorzy książek zazwyczaj piszą je tak, żeby nikt ich nie zrozumiał, ja piszę znacznie przejrzyściej.

Wymusić zmianę formatu pracy dyplomowej, coś ala raport z przeprowadzonych prac/badań/napisanego programu, wtedy wszyscy będą bardziej szczęśliwi i studenci (dla mnie pisanie pracy to była udręka) i ci co mają to czytać.

No, a nie jest tak teraz?

1 użytkowników online, w tym zalogowanych: 0, gości: 1