Za pierwszym podejściem szło mi po prostu świetnie. Rękaw idealnie, ruszanie z hamulca idealnie i po mieście też się dobrze jeździło, nawet wykazałam się ładną dynamiką jazdy na wąskim przejeździe itd. Za dobrze mi szło, przegrałam przez pewność siebie - gdy trzeba było zmienić pas na lewy, akurat był on dość mocno zajęty. Ale wypatrzyłam lukę, więc szybciutko kierunkowskaz i się wsmyrgłam w tą lukę. Niestety, pana, któremu się przed maskę wepchnęłam bardzo zdenerwowałam tym zachowaniem, więc postanowił sobie trąbnąć. A to niestety równało się oblanemu egzaminowi. Egzaminator całą drogę powrotną do ośrodka na zmianę żałował, że nie mógł mi zaliczyć (bo tak mu się podobało jak jeździłam) i psioczył na chamów na drodze, co na eLkę egzaminacyjną trąbią...
Za drugim podejściem nauczona doświadczeniem jechałam jak skończona cipka, powolutku, ostrożnie, pięć razy się upewnić itd. Egzaminator był bardzo niezadowolony, co dawał mi do zrozumienia przy każdym poleceniu. Nie podobała mu się dynamika jazdy, nie podobało mu się, że się upewniam, czy polecenie dobrze zrozumiałam, no nic mu się nie podobało w tej mojej jeździe. I zaliczył.
3, 4, 5 razy? Nic dziwnego, że później strach pod supermarketem zaparkować, żeby czasem nie mieć zarysowanego całego boku. Z każdym takim komentarzem utwierdzam się w przekonaniu, że liczba możliwych podejść do egzaminu powinna być ograniczona. Nie każdy musi być kierowcą.
Oczywiście, że nie każdy i nie każdy powinien. Jednakże nie jest tego wyznacznikiem ilość podejść do egzaminu...
Egzamin nie ma nic wspólnego z tym, jak się jeździ potem. Dam głupi przykład tylko dzisiaj z drogi do pracy - jadę sobie dziarsko, jeden pas, po prawej samochody poparkowane. Między pasami jest wysepka namalowana, szerokości prawie że całego pasa i ciągnie się tak przez jakiś czas. Pogoda okropna, leje, ślizga jezdnia i widoczność słaba. Znienacka jeden z samochodów zaparkowanych bierze i mi się wycofuje, dążąc do kolizji. No to sobie odbiłam w lewo, połowa auta przejechała przez wysepkę, ale kolizji uniknęłam. Egzamin - byłby właśnie oblany, bo wysepka rzecz święta i powinnam awaryjnie hamować (w deszczu i na mokrej jezdni). Mogłabym też ewentualnie się w zioma wjebać, wtedy egzamin powinien być powtórzony, a nie oblany (kolizja nie z mojej winy). Mądre to?
Zastanawiam się prawdę mówiąc, czy egzaminy mają jakikolwiek sens. Po pierwsze - rękaw to jest jakaś bzdura, nauka kręcenia kierownicą na pamięć :/ Zasady mają mało wspólnego z faktyczną jazdą po mieście. A przede wszystkim - i tak ludzie jeżdżą jak chcą. Każdy jeden kierowca jeżdżący ze mną narzeka mi na przestrzeganie przeze mnie ograniczeń prędkości... Każdy jeden. Następnie rozpoczyna mi wykład, na temat tego, jak to ON, doświadczony kierowca, wie, że jak się ma krótko prawo jazdy, to się chce przestrzegać przepisów, ale wkrótce sama dojdę do wniosku, że te ograniczenia są na wyrost, przesadzone i bez sensu.
Egzamin zdaje się raz. Potem możesz i 50 lat jeździć po drogach, nawet jeśli tak naprawdę nie umiesz, albo miałeś 20 lat przerwy, albo jesteś prawie ślepy. Nie widzę tu sensu. Tymczasem znajomy od 10 lat jeździ bez prawka - nigdy sobie nie zrobił, nawet kursu nie zrobił, bo było mu szkoda kasy. No i co, jeździ mniej bezpiecznie, od tego, co ma papierek?
Poza tym, wkrótce będzie trzeba zdobyć również licencję na chodzenie - przecież przechodzenie przez ulicę jest niebezpieczne :/