Polska vs UK zarobki

0

Hej

Takie pytanie. Programista C++ ktory zarabia w Polsce około 10k brutto w UK na jakie dochody miałby realne szanse bardziej 50k rocznie czy 60k? Mowa tutaj o pracy poza Londynem.

Wiem że nikt mi nie wywróży z fusów dokładnej kwoty ale interesuje mnie bardziej rząd wielkości.
Z góry dzięki za info.

ZuS

0

Wszystko zalezy od tego ile jestes w tanie wynegcjowac i jak jestes dobry. sprawdz na CW Jobs

1

10k w mieście czyli kij razy oko 7500 netto? Nigdy nie pracowałem na umowie o pracę więc nie wiem dokładnie. No ale załóżmy, że taki rząd wielkości. Czyli taki zwykły senior, w UK poza Londynem dostałby £40k rocznie.

W moim osobistym, subiektywnym odczuciu 60k rocznie w UK to jest ten sam poziom co 15k PLN miesięcznie netto w Polsce.

0

Wielkie dzięki za odpowiedź.

W takim wypadku nie rozumiem tego szumu związanego z emigracja.

Dla 40k rocznie mamy jakieś 2500 funtów miesięcnie. Po odliczeniu najmu i utrzymania statystycznej 4 osobowej rodziny (szacunkowo 1500 funtów) zostaje 1000 funtów na miesiac. Czyli na polskie to nicałe 6000 zł.

Dla tego polskiego 7500 netto po odliczeniu utrzymania w Polsce (szacunkowo 4000 zł) zostaje 3500 zł.

Różnica to te 2500zł przy czym w Polsce generalnie produkty i usługi są tańsze chyba o około 45%. (http://www.numbeo.com/cost-of-living/compare_countries_result.jsp?country1=Poland&country2=United+Kingdom). Więc efektywnie 3500 z Polski jest warte mniej wiecej 5000 zł w UK. Efektywna różnica to tak z 1000 zł.

Więc powiem szczerze nie rozumiem. Jak ten wyjazd ma się opłacać? Tyle szumu o ten 1000 zł? Czy coś mi umyka (a najpewniej tak jest)?

0

człowieku... skoro w Polsce masz 10k brutto to chcesz jechać do Anglii żeby mieć 2500 funtów ? ;/
Za 2500 funtów to robią ci co w Polsce mieliby 2000-3000 zł...

0

Właśnie dlatego pytam na ile można liczyć na takim poziomie. A jak sie dowiaduje że na 40000 funtów to taki wyjazd wydaje mi się dziwny.

Opłacalny byłby przy 60000 powiedzmy 50000 ale jesli przełożenie jest 10k w polsce vs 40k funtów w UK to ja tych wyjazdów nie rozumiem.

0
Miauczydełko napisał(a):

człowieku... skoro w Polsce masz 10k brutto to chcesz jechać do Anglii żeby mieć 2500 funtów ? ;/
Za 2500 funtów to robią ci co w Polsce mieliby 2000-3000 zł...

Nie masz pojecia o tym o czym piszesz wiec nie wprowadzaj ludzi w blad. Nawet w Londynie 60-70k to gorne widelki placowe odpowiadajace 12-15k /mc w Warszawie (tzn. odpowiadajace temu samemu stanowisku). To, ze znajda sie ludzie zarabiajacy wiecej na etacie i w Warszawie i w Londynie to inna sprawa. Uwage nalezy tez zwrocic na to, ze w Londynie za 60k pa. bedziesz mial prakrycznie identyczny jezeli nie gorszy poziom zycia niz w Warszawie za te 12k pm. Czarow nie ma, tak dziala wolny rynek ;). Biorac pod uwage tylko komfort zycia nie rozwazalbym emigracji na miejscu kogos zarabiajacego 10k pm. w Polsce, a juz na pewno nie do UK.

0
ZuS napisał(a):

Więc powiem szczerze nie rozumiem. Jak ten wyjazd ma się opłacać? Tyle szumu o ten 1000 zł? Czy coś mi umyka (a najpewniej tak jest)?

Z tego co mi się obiło o uszy, to wyjazd jest atrakcyjny finansowo dla osób bez wykształcenia albo z pewnymi specjalizacjami, natomiast dla informatyka zarabiającego sensowne pieniądze w PL niekoniecznie.

0
ZuS napisał(a):

...
Różnica to te 2500zł przy czym w Polsce generalnie produkty i usługi są tańsze chyba o około 45%. (http://www.numbeo.com/cost-of-living/compare_countries_result.jsp?country1=Poland&country2=United+Kingdom). Więc efektywnie 3500 z Polski jest warte mniej wiecej 5000 zł w UK.
...

Zakladasz tutaj, ze Anglik siedzi ciagle w Angli i kupuje lokalne produkty/uslugi, a Polak siedzi w Polsce i tam placi za lokalne uslugi i produkty. Czesto tak, jest, ba, wiekszosc zycia pewnie tak wyglada. Ale, ja np. jestem bardzo, ale to bardzo czesto za granica: urlopy, wypady na weekend itp. itd. Relatywnie dla kogos kto pracuje w Anglii bedzie to tansze niz w Polsce kponiewaz te twoje 45% znika. Ogolnie takie przeliczanie rachunki itp. nie sa takie proste jak probujesz to przedstawic. Ja np. mieszkam w Niemczech i mimo ze moglbym pracowac w Polsce za podobne pieniadze, wole tutaj: lepszy standard pracy, opieka zdrowotna, i takie tam.

1

Emigracja jest opłacalna dla osób słabo wykształconych bo oni mogą liczyć na znacznie wyższe zarobki niz w PL. Warto rozumieć że zarobki programistów w polsce są bardzo wysokie ze względu na to że płacą je głównie zagraniczne firmy. W porównaniu do zarobków inżynierów innych specjalności koderzy mają 2 a czasem 3 razy większe stawki. Za granicą już tak nie jest. Jeśli wyjedziesz na zachód to tam stawki inżynierów i programistów są bardzo zbliżone. To oznacza że względnie jest to mniej opłacalne.

0

Bo tgo co dzieje sie w Polsce, to jest jakiś fenomen. Ludzie majacy 2-3 lata doswiadczenia zarabiaja 12-13k brutto i wydaje im sie to malo (wlasne doswiadczenie :P), a i tak nie ma kogo znalezc, bo wiekszosc ludzi sie do niczego nie nadaje (kolejny fenomen ktorego nie rozumiem)

oby to wszytko ciagle trwalo i sie nigdy nie zmienilo w druga strone... bo czasem sie boje :P

0

Też ostatnio myślałem na ten temat, i bazując na jakiś blogach czy filmikach z sieci programistów pracujących w Anglii zauważyłem to co właśnie mówicie. Czyli standard życia np. w Anglii (czysto materialny) będzie niewiele wyższy niż w Polsce w przypadku gdy po kilku latach programista w kraju dostanie te 8 - 10 tys. na rękę.
Mnie natomiast ciekawi inna rzecz, czy praca w Polsce jako programista różni się np. od pracy programisty w Anglii. Oglądając jakiś filmiki na YT widziałem że w zagranicznych firmach nie ma jakiegoś rygoru np. co do godzin pracy, jedzenia a nawet picia alkoholu w czasie pracy. Zastanawiam się jak to wygląda w Polsce. Wiadomo firma firmie nie równa ale odnoszę wrażenie na podstawie tego co widziałem że jakby to ująć "kultura pracy" w krajach bardziej rozwiniętych jest na wysokim poziomie. Jestem ciekawy jak to wygląda u nas?

0

Ja we wszystkich 3 miejscach, w których pracowałem w PL, miałem elastyczny czas pracy, mogłem jeść, pić i bąki zbijać przy swoim biurku itd. To nie kwestia kraju, tylko firmy. Teraz w Anglii też mam takie możliwości :D

0

Nie ma co liczyć ze wyjedziesz i Od razu wszyscy padna na kolana i zaczną rzucać super kwotami...

6

moim zdaniem jeśli masz do wyboru dwa miejsca gdzie będziesz miał po przeliczeniu taki sam standard życia na codzień to lepiej mieszkać tam gdzie jest DROŻEJ - wtedy wszystkie wakacje, sprzęt itd wydają się tańsze więc w praktyce poziom życia wzrasta; ceny w krajach turystycznych, ceny gier, filmów, nowinek technologicznych są skrojone na średnią kieszeń tych z państw najlepiej zarabiających. Choć można się cieszyć bo w ostatnich zamachach nie ma przynajmniej żadnych polaków ;)

po drugie zależy co robi druga połówka - jeżeli też zarabia w polsce 10k netto no to fajnie - można się zastanawiać czy wyjazd ma sens
ale jeśli jest nauczycielką za 2000 zł albo kasjerką za 1280 (albo w ogóle nie pracuje bo po co skoro Ty już tyle zarabiasz) to już warto razem wyjechać; no chyba że nauczysz ją programować

po trzecie - nie fajnie zarabiać więcej niż większość wokół
co z tego że zarobisz 20k w polsce jeśli jesteś otoczony wiecznie smutnymi dołującymi ludźmi narzekającymi że nie mają z czego żyć, "przyjaciele" przychodzą głównie po pożyczkę, ulica prowadząca do domu jest usłana żulami a gmina nie ma pieniędzy na remonty i miasto wygląda jak wygląda

po czwarte - klimat - ten w polsce jest daleki od ideału, można rozmyślać nad emigracją pod tym kątem; chociaż człowiek się szybko przyzwyczaja

już pomijam kwestie polityczne, układy, absurdy, korupcję, cwaniactwo, mentalność ludzi - to wszystko pośrednio jest powiązane z małymi zarobkami

takie moje przemyślenia - moim zdaniem za granicą nie koniecznie znajdziesz większe pieniądze, ale bardzo możliwe że znajdziesz więcej szczęścia

7

co z tego że zarobisz 20k w polsce jeśli jesteś otoczony wiecznie smutnymi dołującymi ludźmi narzekającymi że nie mają z czego żyć,

Widać że nigdy tyle nie zarabiałeś ;] Ludzie z natury otaczają sie ludźmi podobnymi do siebie. Inteligenty ma inteligentnych znajomych, bogaty zwykle ma takich na mniej-więcej podobnym poziomie. Dlatego też wiele osób nie może sobie wyobrazić że np. ktoś pracuje na kasie za 1200zł bo nie znają nikogo takiego. Podobnie też niektórzy A-playerowie dziwią się że jak to koder może zarabiać gdzieś 3-5k jak oni mają samych znajomych z pensjami >10.

1
Shalom napisał(a):

Ludzie z natury otaczają sie ludźmi podobnymi do siebie

w sklepach i na ulicy też?

3

Oczywiście że tak bo mieszkają w lepszych dzielnicach i kupują w lepszych sklepach, chodzą do lepszych restauracji, posyłają dzieci do lepszych szkół.

2

to mi się kojarzy z jakąś "ą-ę" arystokracją podającą ciastko tylko z prawej strony
Rozumiem, że Ty tyle zarabiasz i tak robisz?
Sam nie zbliżyłem się nigdy nawet połowy tego o czym mowa ale paru znajomych zarabiało ponad 12 tys. i za bardzo ich życie się nie różni; lepsze auto, częściej wymieniany sprzęt, mniej rat na wszystko - tyle
Nie uważam żeby 20 tys to też było na tyle dużo żeby odmieniło się całe życie i żyło się w miasteczku samych bogaczy niczym w Wyścigu z czasem

5

Ale kto tu mówi o miasteczku bogaczy? o_O Po prostu gość który zarabia 10k nie mieszka po sąsiedzku z panem mietkiem który dorabia na budowie za 800zł. I nie chodzi tu o żadną "arystokrację". Po prostu jak masz na utrzymanie mało kasy to liczy sie dla ciebie dach nad głową i tyle, a jak masz tych pieniędzy trochę więcej to zaczyna odgrywać rolę to czy po ciemku ktoś ci nie da w łeb na klatce, to czy menele nie szczają ci na drzwi itd.

0

jaka druga połówka ?

1

Nie każdy jedzie z rodziną i nie każdy wydaje na miejscu wszystko co zarobi.

6

Kto by pomyślał człowiek zacznie więcej zarabiać i od razu coś mu się w głowie zaczyna przewracać. No nic trzeba poszukać zamożniejszych znajomych żeby było z kim chodzić do tych luksusowych restauracji. :D

10
Shalom napisał(a):

Ludzie z natury otaczają sie ludźmi podobnymi do siebie. Inteligenty ma inteligentnych znajomych, bogaty zwykle ma takich na mniej-więcej podobnym poziomie.

Tylko nie każdy zmienia znajomych wraz ze wzrostem swojego statusu. Ja mam trochę znajomych, dla których 3k to "bardzo dobra pensja".

Shalom napisał(a):

Oczywiście że tak bo mieszkają w lepszych dzielnicach i kupują w lepszych sklepach, chodzą do lepszych restauracji, posyłają dzieci do lepszych szkół.

No, ja np. mieszkam w wynajętym, zakupy najczęściej robię w Lidlu, a gotuję w domu. :P

2
somekind napisał(a):

Tylko nie każdy zmienia znajomych wraz ze wzrostem swojego statusu. Ja mam trochę znajomych, dla których 3k to "bardzo dobra pensja".

@somekind: ogolnie sie zgadzam z Twoja wypowiedzia, rowniez mialem* takich znajomych, w domu czesto sami gotujemy, ale kupujemy w lepszych sklepach BIO jedzenie (ze strachu) - ale i tak najlepsza kielbasa robiona rodzicow mojej dziewczyny.

Ale, troche racji ma tez @Shalom z tymi znajomymi - kiedys pracowalem w Comarchu, i moja kariera tam o dziwo sie dosc dobrze rozwijala, dostawalem podwyzki itp., pozniej zmienilem prace na znacznie lepiej platna itp. a znajomi zostali (czesc z CA, czesc ze studiow), i mialem kilku takich, ktorzy ciagle marudzili jak to oni maja zle a ja tak dobrze. Po jakims czasie stalo sie to po prostu nudne i meczylo mnie, i urwalem kontakt - uznalem to za toksyczne znajomosci.

*Pisze w czasie przeszlym boteraz sie wyprowadzilem z kraju i moi jedyni znajomi to wlasciwie ludzie z pracy, klubu sportowego albo kursow jezykowych. wiec tutaj Shalom ma racje, dodalbym tylko: w nowym miejscu, czlowiek otacza sie znajomymi podobnymi do niego.

1

Może faktycznie trochę przesadziłem. Jeśli ktoś mieszka w rodzinnym mieście, albo nadal utrzymuje dobre kontakty ze znajomymi ze szkoły / z rodzinnego miasta to jestem w stanie sobie to wyobrazić. Ale jeśli ktoś się przeprowadził np. na studia czy do pracy gdzieś dalej to siłą rzeczy ma nowych znajomych właśnie ze studiów, z pracy etc i to są zwykle ludzi podobni do nas.

1

Ja się nie dziwię, że zerwałeś kontakt z marudami. Tylko bycie marudą z pieniędzmi nie ma wiele wspólnego, ludzie mogą być niezamożni, a przy tym szczęśliwi i pozytywnie nastawieni do życia. Wiele zależy od wagi, jaką się przywiązuje do finansów. Zazwyczaj ludzie, dla których pieniądze nie są najważniejsze, są szczęśliwsi w życiu.

0

Ja natomiast zgadzam się z wypowiedziami Shalom. Nie interpretuje jego słów dosłownie ale wyciągam główną Idee/myśl. Ludzie otaczają się ludźmi podobnymi do siebie lub do takich ludzi ciągną.

Oczywiście jednym z wielu kryteriów są zarobki.
Jedno z moich ulubionych stwierdzeń to : Jeżeli nie stać Ciebie na dwa ferrari to na pewno nie stać Ciebie też na jedno.

Różnice zarobkowe pomiędzy programistami którzy zarabiają 4k czy 6k netto nie są wielkie, choć procentowo mogą się na takie wydawać. Bo ani tego pierwszego ani drugiego nie będzie stać na apartament w centrum miasta. Natomiast jeżeli A-player zarabia 15k to już całkiem inna sprawa. I tu zaczynają się już różnice.

4

Pieniądze to tzw. rzecz nabyta. Są czy nie ma, jakoś sobie człowiek musi radzić, życie toczy się dalej. Raz na wozie raz pod wozem, jak to mówią.

Mi myśli o emigracji rozpaliły się w głowie intensywnie po kilkudniowym wypadzie do Szwajcarii... Nocowałam u znajomych i jadłam głównie to co sobie ugotowałam, także wypad "po taniości". Czyli pochłonął 5tys PLNów, bo kurs franka do złotówki jest jaki jest... Ale to nie był punkt zapalny, tylko taka świadomość, że przyjechałam z bieda-kraju. (W kontraście do tego, że ci znajomi mogą sobie przylatywać do Polski i raz na tydzień, wydać PLNów do oporu, a i tak będzie to jakiś tam skrawek ich pensji - koleżanka zarabia we frankach tyle co ja w złotówkach.)

Tym, co wpłynęło na moją postawę, było po prostu to, jak mili byli ludzie. Uśmiechnięci, dzień dobry, przepraszam, dziękuję, miłego dnia. Może tak mi się akurat trafiło, no ale tak faktycznie było. Zdarzył się problem z kupnem biletów przez appkę mobilną w pociągu (kupiły się dwa), konduktor bez problemów żadnych dał pokwitowanie, z którym następnego dnia wystarczyło się przejść na dworzec i kasa była zwrócona od ręki.

A potem wróciłam do Polski. I to był naprawdę jeden z najgorszych dni w moim życiu. Tak się złożyło, że prosto z lotniska trafiłam na SOR. Nie będę wam pisać, co było na SORze, bo przecież każdy kto tam był to dobrze wie. Podsumujmy po prostu, że wyszłam w gorszym stanie niż przyszłam, a doprowadzenie mnie do histerii zajęło im tylko 6h (wtedy zaczęłam krzyczeć, że chcę natychmiast wyjść). Wszystko w klimacie pretensji do mnie, że w ogóle przyszłam. W międzyczasie odjechał pociąg, na który miałam rezerwację - oddali mi tylko 80% ceny biletu, choć odwołałam rezerwację przed odjazdem. Nie dało się kupić nowego biletu przez appkę mobilną, bo nie ma appki mobilnej a strona PKP działa prawidłowo tylko pod IE. Z resztą przez stronę i tak nie dało się kupić dwóch biletów tak, by siedzieć koło siebie, więc trzeba było powędrować na dworzec i kupić w okienku. WiFi w pociągach też nie ma.

Z resztą, chyba już tu gdzieś to pisałam... Żeby nie było, że się powtarzam, dodam, że niedawno trafiła mi się znów wizyta na SORze (choć jęczałam, żeby tylko nie na SOR, że aż tak bardzo nie boli - niestety bolało na tyle, że własnej woli nie miałam). Wkleję opis tej przygody, bo jest na miarę Bareji:

Ale od początku: W nocy, ok 4:00, z powodu stale narastającego bólu i opuchlizny po usunięciu kłopotliwej ósemki, trafiliśmy do nocnej przychodni. Co robi recepcjonista? Zamiast przekazać słaniającą się, i nie kontaktującą za bardzo, kobietę lekarzowi, a sprawy formalne załatwić z jej partnerem, okazało się że najważniejszą sprawą przez dobrych 15 min było to że on gdzieś położył okulary i nie może odczytać numeru PESEL z dowodu. A i w ogóle adres się zmienił, ojej. No to piszemy. K... O... jak się robiło Ł? A, alt i l, okej okej...

W końcu trafiliśmy do lekarza. I co lekarz robi? Zamiast podać coś przeciwbólowego, lub chociaż wypisać natychmiast receptę, spędza 20 min na dywagowaniu że podobny przypadek miał kilka dni temu, i to był ropień, oraz zastanawianiu się co będzie lepsze: recepta czy skierowanie. Stwierdził ze oba i resztę czasu spędza na zastanawianiu się co lepiej zrobić jako pierwsze - zrealizować receptę czy pojechać szukać w szpitalach chirurga szczękowego na nocnym dyżurze. A tymczasem fiolki ketonalu, tramadolu, penicyliny uśmiechają się zza szybki w gablocie. Na cholerę one tam?

Ok, wydał już receptę, lecimy natychmiast do najbliższej apteki, ból nie ustępuje. Obolała została w aucie, wpadam do nocnej apteki, pan farmaceuta wydaje mi leki, w tym kombinację antybiotyku i ketonalu zapisanego 10min wcześniej przez lekarza (godzina wydruku recepty widnieje jak wół). Poprosiłem go też o sprzedanie mi plastikowego kubka wody, bo akurat nie miałem nic pod ręką, uzasadniając że w samochodzie mam kobietę z bólem, której natychmiast leki trzeba podać. Z jednej strony odgrodzony od niego półką stał automat do wody, z drugiej strony miał zaplecze kuchenne i łazienkę, pomieszczenia z których korzystał w ramach nocnego dyżuru, a na stoliczku za nim leżały kubki plastikowe. I co usłyszałem jako odpowiedz? "Nie mam skąd dać, nie dostanę się do automatu". Aha.

Dobra, godzina 5:30, kierunek Szpital Wojewódzki, bo mają tam dyżury laryngologów, a do takowego nas lekarz z przychodni nocnej wysłał. Po wyczekaniu laryngologa okazało się że to nie jego broszka w ogóle i mamy jechać szukać chirurga szczękowego na dyżurze, wysłał nas do Centrum Klinicznego, nie do końca pewny czy znajdziemy tam czego szukaliśmy.

6:30, wchodzimy do Centrum Klinicznego. Piękny, nowy budynek na Smoluchowskiego. Mimo ketanolu obolała dalej słania się z bólu i ledwo co stoi. W recepcji krzątają się trzy pielęgniarki. "Krzątają się" to za dużo powiedziane, jedna siedziała przy komputerze i komentowała zażarcie dyżury pielęgniarek (o patrz, Aśka se znów 4 dni wolnego ustawiła!), druga stała obok i potakiwała (co ona w ogóle, jak tak można, czemu?), i trzecia, zażarcie przestawiająca kartoniki z miejsca na miejsce. Podchodzimy do recepcji, reaguje tylko jedna. Bierze skierowanie, dowód, zaczyna wpisywać bardzo powoli, jednym palcem, dane do komputera, po czym nagle odchodzi coś innego załatwić, rzucając do baby od przestawiania kartonów: "Dokończ tu za mnie, bo tu Pani czeka". Na co padło "Mam lepsze rzeczy do roboty". W skład tych lepszych rzeczy weszło wyrównanie kartoników na oknie, szukanie kubka, łyżeczki, kawy, mleczka, przejście się do czajniczka, poczekanie aż woda się zagotuje. W tym momencie wróciła obsługująca nas pielęgniarka i dokończyła dzieła. W międzyczasie wróciła kawiarka, ze stwierdzeniem: "To która z was chce tą kawę, bo ja w sumie nie mam ochoty...".

Kolejne czekanie na lekarza, RTG, następne skierowanie, tym razem już do Pracowni Chirurgii Szczękowej Centrum Klinicznego, bo faktycznie lekarz z przychodni nocnej mógł mieć rację że może być ropień, ale niekoniecznie. Mamy dwóch lekarzy tego samego stopnia mówiących że może to ropień, a może nie, lepiej żeby chirurg spojrzał. No shit Sherlock! Problem że otwierają tę Pracownię dopiero za godzinę, bo chirurga szczękowego na dyżurze nie miewają. Ale co tam, daliśmy radę dotrzeć tak daleko to co nam zmieni następna godzina. W końcu byliśmy przecież absolutnie pierwsi, na naszym skierowaniu było napisane "PILNE", więc pozostaje być tylko dobrej myśli.

Na dobrej myśli się skończyło. Nadeszła godzina otwarcia, zebrał się pełny korytarz ludzi czekających na wizytę w Pracowni, ale lekarza nie ma. Mija kwadrans akademicki, w desperacji pytamy pielęgniarkę co się dzieje, w odpowiedzi usłyszeliśmy "Jak się lekarz spóźni tylko pół godziny to i tak będzie dobrze!". Spóźnił się 40min, na dyżur w Pracowni który trwa 5h. Założymy się że wychodzi także wcześniej? Jak to się ma do zdolności przerobowej naszej służby zdrowia?

Wreszcie się udało, po 4 godzinach i 30 minutach eskapady jaśnie pan chirurg łaskawie spojrzał na szczękę pacjentki, nie dojrzał nic specjalnego, wklepał w komputer swoje zalecenia i odesłał po kwitek w inną część szpitala, co oznaczało nie tyle łażenie, co kolejne czekanie, w sumie tylko na opieczętowany wydruk. Po 45 minutach okazało się że system im się zwiesił i będzie trzeba trochę poczekać na wydruki i przekierowania do innych lekarzy, co obsada przyjęła bardzo radośnie, parząc kawę, gadając z rodziną przez komórki i rozpakowując drugie śniadanie. My to my, ale oko faceta który siedział koło nas w poczekalni wyglądało jakby nie miało tyle czasu, na szczęście nic pilniejszego nie było. I po raz drugi w tym roku wyszliśmy ze szpitala bez końcowych recept i wypisu, nie chcąc po prostu tracić czasu.

I żeby było jeszcze śmieszniej, tak na sam koniec automat biletowy na parkingu zżarł kasę za bilet i trzeba było zapłacić podwójnie, bo opiekun automatu uciął dyskusję pytaniem: "A jak mi Pan udowodni że automat Pana oszukał, hę?".

To powyższe to wszystko, w każdym szczególe najprawdziwsza prawda. Powiem wam szczerze - zwyczajnie nie chcę rodzić w polskim szpitalu. I nigdy więcej nie pójdę na SOR na własnych nogach - będą musieli mnie związać i zanieść.

0

@aurel
Mili ludzie często są mili jak jest dobrze (bogato). Stan (bycia miłym) się pogłębia, gdy dobrze jest od bardzo dawna. Każdy człowiek w europie i pewnie prawie każdy na świecie wie, że szwajcaria to bardzo bogaty kraj. Nie było tam ostatnio wojny, w zasadzie to od dobrych 150 lat nie działo się tam nic znaczącego.

Wikipedia wspomina incydent (bo wojną ciężko nazwać śmierć 100 ludzi) w 1848 roku a od tego czasu było tylko dobrze lub bardzo dobrze...

1 użytkowników online, w tym zalogowanych: 0, gości: 1